niedziela, 8 listopada 2009

Mentalność niewolnika

Mam ostatnio okazję poznawać od wewnątrz funkcjonowanie centralnej jednostki administracji rządowej afiliowanej przy jednym z ministerstw, powołanej do realizacji projektów systemowych z funduszy unijnych. To doświadczenie zwróciło moją uwagę na pewien charakterystyczny rys mentalności sporej grupy ludzi związanej z ich podejściem do wykonywanej pracy. I niestety, to mentalne schorzenie (o którym niżej) nie jest właściwe jedynie pracownikom instytucji publicznych.

Moje dotychczasowe doświadczenie zawodowe kształtowało się dotychczas zasadniczo w dwóch środowiskach: młodych, niezależnych, ambitnych ludzi aspirujących do stania się przedsiebiorcami tzw. pełną gębą (nazwijmy ich umownie startupowcami) oraz działaczy organizacji pozarządowych, równie energicznych i kreatywnych, lecz nastawionych bardziej idealistycznie. Niedawne zderzenie ze światem osób pracujących w charakterze urzędników państwowych uświadomiło mi, że są ludzie, których podejście do wykonywanych obowiązków może być radykalnie odmienne. I jednocześnie uświadomiłem sobie, że to nie tylko sektor publiczny, ale znaczna część społeczeństwa pracuje według modelu, który mogę określić jako niezbędne minimum.

Czym jest niebędne minimum? To wykonywanie swojej pracy nie w najlepszy możliwy sposób, ale praca ukierunkowana na rezultaty na najniższym akceptowalnym poziomie, pozwalającym uniknąć problemów. Po pierwsze działa tutaj motywacja negatywna - unikanie problemów (ochrona własnych czterech liter). Zaangażowanie sprowadza się do fetyszyzacji samej obecności w miejscu pracy i nie odbiegania od ogólnie przyjętej normy. Na porządku dziennym jest postrzeganie pracy jako źródła pieniędzy, dla których robimy rzeczy, których tak naprawdę nienawidzimy, i których sensu nie rozumiemy. Praca zostaje sprowadzona w ten sposób do sprzedawania swojego czasu za pieniądze. Taka praca nie daje satysfakcji, jest pozbawiona poczucia sensu, a lojalność pracownika względem pracodawcy w zasadzie nie istnieje.

Osobiście nie lubię pracować dla pieniędzy. Miałem okazję się kilkakrotnie przekonać, że pieniądze nie są substytutem poczucia sensu tego, co robię, poczucia wartości dodanej generowanej klientom/beneficjentom, poczucia tworzenia pożytecznych rozwiązań, kształtowania rzeczywistości wokół siebie, poczucia możliwości zmianienia świata na lepsze. To wartości zewnętrzne, czyli oddziaływanie jakie wywieramy poprzez pracę na otoczenie zewnętrzne.

Drugim ważnym aspektem są wartości wewnętrzne, czyli związane z funkcjonowaniem wewnątrz struktury jaką jest nasze miejsce pracy. Do tych wartości możemy zaliczyć atmosferę w firmie, stopień rozwojowości projektów, pracę z osobami, których wiedza, umiejętności i postawy są dla nas cenne, są źródłem inspiracji, pozwalają na zachodzenie procesu uczenia się. I o ile każde niemal środowisko pracy tworzy więzi i integruje, stymuluje pewne zachowania społeczne, o tyle w warunkach daleko posuniętej formalizacji zarządzania, struktur biurokratycznych, organizacji pracy wokół działań nie generujących wartości, ale skupiających się na zapewnianiu zgodności (np. z normami prawnymi, zarządzeniami wewnętrznymi, proceurami instytucji kontrolnych), aspekt pierwszy - wartości zewnętrzne - realizowany jest w stopniu ułomnym. To czyni taką pracę męczącą i frustrującą.

Nie tylko formalizacja i biurokracja zabija sens, prowadząc do patologii, w której zaczynamy postrzegać nasze miejsce pracy jako rodzaj więzienia; prowadzi do tego również oderwanie od warunków rynkowych, brak dostrzegania powiązania własnej roli z uwarunkowaniami prowadzonego biznesu. Świadomość biznesowa jest zazwyczaj silna wśród właścicieli, zarządów i personelu zaangażowanego bezpośrednio w pracę z klientem. W innych obszarach (głównie administracyjnych, czyli nie-operacyjnych) klienta (szeroko rozumianego odbiorcę naszych usług) często postrzega się jako zło konieczne, źródło probelmów, a nie źrodło przychodów i żywiciela firmy. Natknąłem się ostatnio na statystyki, według których w korporacjach tylko ok. 5-10% pracowników jest zaangażowanych w kontakty z klientami.

Ta dysfunkcja to brak zrozumienia modelu biznesowego i niechęć do myślenia w skali makro, niechęć do postrzegania siebie jako elementu systemu, który współprzyczynia się do powodzenia całości i odnosi korzyści dzięki jego pomyślnemu rozwojowi. To myślenie w kategorii trybika w maszynie, przesiąkniętego defetyzmem, który swoją rolę uważa za mało znaczącą, a zastane warunki instytucjonalne za dane z góry raz na zawsze. Taka postawa generuje brak woli inicjowania zmian, wychodzenia przed szereg, wpływania na kierunek, w którym podążamy, brak myślenia innowacyjnego. To myślenie subiektywne i egoistyczne - w kategoriach postrzegania własnego, wąsko pojętego interesu, to myślenie w kategoriach, które najlepiej oddaje pytanie: co ja z tego będę miał?

I dla mnie ta nieumiejętność, czy raczej niechęć do myślenia strategicznego, przyjmowania innych punktów widzenia, poszerzania horyzontów poza krąg własnych korzyści/potencjalnych problemów jest poważnym problemem społecznym. Jeśli pracownicy będą myśleli tylko o własnej wypłacie, o tym jak najmniej się napracować i nie narazić szefowi, a dyrektorzy o tym, jak nie zwracać na siebie uwagi, żeby lepiej chronić własny stołek, to do niczego nie dojdziemy. Jak chcemy z takimi postawami zmieniać świat, wytyczać nowe paradygmaty, stawać się inspiracją dla innych? Jak bez kapitału zaufania społecznego chcemy mieć odwagę do innowacji?

Information overload

Kontynuuję temat moich refleksji dot. zarządzania sobą w czasie. Przyjmijmy,  że fundamentalnymi czynnikami konstytuującymi obecną rzeczywistość jest  zalew informacji, rosnące tempo życia i rosnąca ilość zmian. Era turbulencji - jak pisze Peter Drucker. Zalew informacji oznacza wzmożony wysiłek wkładany w procesy decyzyjne, ponieważ selekcja analizowanych danych obejmuje większą, coraz większą ich liczbę. Dlatego kluczowego znaczenia umięjętność zarządzania informacją. Jeśli natomiast żyjemy coraz szybciej, to na analizowanie mamy coraz mniej czasu. Jeśli naszą stałością jest zmiana - to musimy się nieustannie adaptować do nowych sytuacji, zawodów, rozwijać w coraz to nowych obszarach. Jeśli posiadamy wbudowane w toku wychowania/edukacji dążenie do perfekcji, zaczynamy odczuwać dyskomfort, bo zanim staniemy się we własnym mniemaniu ekspertem w określonej dziedzienie, musimy przestawić się (często nieoczekiwanie) na funkcjonowanie w innej. Te dwie rzeczy - brak czasu na dogłębną analizę i wyczerpujące zgłębianie tematów, którymi przychodzi nam się zajmować, powodują uczucie swoistego dyskomfortu psychicznego.

Stały dopływ informacji to również ciągłe bomabardowanie komunikatami przychodzącymi coraz to nowymi kanałami, które udostępnia nam współczesna technologia. Internet zmienił postrzeganie i funkcjonowanie w czasoprzestrzeni sama, spowodował śmierć odległości. Ewolucja technologiczna idzie w kierunku przekazu natychmiastowego i coraz bardziej wielokanałowego, oddziaływującego coraz bardziej intensywnie, na wszelkie możliwe zmysły.  Blogi oddają pole mikroblogom, a telewizja bazująca na wcześniej zarejestrowanych nagraniach, czy też nagrania w formie on demand - przekazowi w czasie rzeczywistym. Świadome i celowe posługiwanie się informacją prowadzi z kolei do wykorzystywania różnego rodzaju technik wspomagających jej efektywny przekaz. Stąd wzrost popularności narzędzi takich jak NLP. Świadomość siły mediów i łatwy dostęp do narzędzi-do-nadawania pociągają za soba ich coraz większe wykorzystywanie w public relations i komunikacji marketingowej. Dostajemy nie tylko coraz więcej informacji, ale także doświadczany ich coraz intensywniej oraz w coraz w większym stopniu stajemy się obiektami manipulacji rozumianej jako celowe odziaływanie mające na celu wykreowanie w nas zdefiniowanego postrzegania bądź zachowania.

Nastawienie na odbiór informacji powodują konieczność permamentnej koncentracji, a przynajmniej wymusza stałe utrzymywanie gotowości bojowej, zwłaszcza jeśli komunikaty przychodzące wiążą się z koniecznością podejmowania określonych reakcji, co gorsza - w określonym czasie. Jeśli te informacje przychodzą do nas z różnych obszarów, jeśli realizujemy wiele projektów i zadań jednocześnie, jesteśmy zmuszeni do szybkiego przełączania się pomiędzy nimi.

Jest zasada, zgodnie z którą jeśli mamy za dużo rzeczy na głowie i zaczynamy mieć problemy z poświęcaniem im należytej uwagi, jeśli cierpi nasza efektywność, powinniśmy wziąć sobie na głowę dodatkowe zadania. Dlaczego? Bo to wymusza lepszą organizację pracy. Jednak jest oczywiste, że ten proces ma swoje ograniczenie - nasz czas jest plastyczny w ograniczonym stopniu. Funkcjonowanie na najwyższych obrotach jest możliwe, ale jeśli trwa zbyt długo prowadzi do zaburzeń psychofizjologicznych. Drugim wynikającym z niego zagrożeniem jest tzw. wypalenie. Zagrożeniem trzecim - które osobiście było dla mnie małym odkryciem - jest poczucie swoistego wybicia z rytmu, kiedy okresowo tempo napływu informacji spada, kiedy zamiast dwudziestu istotnych maili dziennie przychodzą jedynie dwa. To może rodzić poczucie wypadnięcia z obiegu, niepokój wywołany pytaniem, czy coś ważnego nie dzieje się przypadkiem poza nami. To oznacza również spadek koncentracji i wymuszoną demobilizację, przez co czujemy się nieswojo. Nawyk pracy nastawionej na odbieranie i wysyłanie komunikatów powoduje poczucie braku zadań do wykonania, kiedy tylko nie mamy nic pilnego do zrobienia. Teoretycznie powinniśmy zająć się wtedy przesuwanymi od dawna z braku czasu rzeczami koncepcyjnymi, rzeczami, które nie mają określonego precyzyjnie terminu realizacji, nie mają klauzuli asap, ale mają duże znaczenie. Jeśli jednak przywykliśmy do realizowania spraw z natychmiastową lub prawie natychmiastową klauzulą wykonalności, to nie potrafimy się łatwo przestawić na inny tryb pracy. Tym bardziej, że rzeczy ważne nie mają terminu. Odczuwamy także dyskomfort psychiczny, bo tracimy wymówkę, powód do narzekania, że na nic nie mamy czasu. Wreszcie - możemy poczuć niepokój wywołany pytaniem, na ile jesteśmy tak zapracowani jak nam się wydaje i jak lubimy o tym mówić, a na ile jest to iluzja, którą sami tworzymy lub tylko okresy wzmożonej aktywności przeplatane momentami na zaczerpnięcie oddechu, refleksję, zastanowienie. Na ile efektywna jest nasza organizacja pracy? W jakim stopniu te momenty potrafimy wykorzystać? Dlaczego mamy wtedy wyrzuty sumienia, że jesteśmy, jeśli nie leniwi, to mniej zapracowani niż inni?

Podsumowując:
  •  rosnące tempo zmian oznacza kres specjazlizacji eksperckich na rzecz umiejętności błyskawicznego przystosowywania się do funkcjonowania w nowych obszarach
  • więcej informacji to dłuższe procesy decyzjne, na które czasu mamy coraz mniej
  • praca nastawiona na komunikację rozumianą w głównej mierze jako reagowanie na przychodzące różnymi kanałami komunikaty wymusza permanentną mobilizację i utrzymywanie komunikacyjnej gotowości bojowej  
  • w warunkach okresowego spadku aktywności komunikacyjnej pojawiaja się zagrożenie dyskomfortu psychicznego wywołanego demobilizacją, wybicie z rytmu, poczucie małego znaczenia wykonywanej pracy i pełnionej roli oraz natrętne pytanie: hm, czym ja się teraz właściwie powienienem zająć?